poniedziałek, 10 listopada 2014

podsumowanie wydawnicze (X: 2014)


Nie przypuszczałem, że przytrafi się miesiąc, w którym nie uda mi się zmieścić w antenowym podsumowaniu miesiąca po jednej kompozycji z każdej płyty, o której chciałbym wspomnieć. Miałem zamiar zaprezentować dziesięć utworów, jednak ostatecznie musiałem się zadowolić zaledwie dziewięcioma z nich. Nieco później okazało się, że w pisemnym podsumowaniu nie pojawi się jedenaście, a aż trzynaście krążków, co jest rekordem rekordów w historii tego typu blogowych zmagań w moim wydaniu. Na dodatek wśród wymienionych albumów znajdziecie tony muzycznej dobroci. 

Oczywiście nie zabrakło również odrobiny marudzenia! Życzę smacznego!

(06.10.14): Lunatic Soul - Walking on a Flashlight Beam. Każde wydawnictwo, w którym palce macza Mariusz Duda jest dla mnie naprawdę dużym wydarzeniem. Doskonale pamiętam swój zachwyt pierwszymi krążkami Riverside, czarnym Lunatic Soul, czy rewelacyjnym S.U.S.A.R. od Indukti. Do tej pory twierdziłem, że nawet najbardziej kosmiczna inicjatywa sygnowana tym nazwiskiem spowoduje, że kolejny krążek kupię w ciemno. Jednak coś się zmieniło, a ja zacząłem wątpić. Z zapartym tchem wypatrywałem Walking on a Flashlight Beam, a aktualnie z uporem maniaka, jednak bezskutecznie, próbuję w tym materiale odnaleźć to źródło zachwytu, o którym tyle się pisze i mówi w tzw. branży. To nie jest zły album. Zawiera kilka rewelacyjnych momentów jak np. kompozycja Gutter, ale brakuje w nim tajemniczości, iskry geniuszu, a może też nowego pomysłu na Lunatic Soul.



(07.10.14): Godflesh - A World Lit Only by Fire. Mowa tu o nie byle jakim wydawnictwie, a o pierwszym od trzynastu lat (sic!) albumie długogrającym od Justina Broadricka sygnowanym marką Godflesh. Okazuje się, że jedyny słuszny JB odnalazł nową drogę, na której pogodził udane życie osobiste z umiejętnością tworzenia niezwykłych dźwięków rodem ze Streetcleanera. Krążek buczy, dudni, trąca naprawdę niskie rejestry, podburza, oburza i zachęca do nie tylko wewnętrznego buntu i to wszystko w starym dobrym stylu.



(10.10.14): Thaw - Earth Ground. W ostatnich miesiącach polska muzyka coraz bardziej zyskuje na ciężarze. Intensywne brzmienia mnożą się na potęgę, co z jednej strony cieszy, ale z drugiej powoduje zatarcie się indywidualności. Efektem jest wysokiej jakości (post)blackmetalowa masa, w której coraz trudniej jest dojrzeć szczegóły, a odróżnianie kompozycji, albumów i zespołów kosztuje mnie coraz więcej wysiłku. Początkowo niemal zepchnąłem nowy album Thaw właśnie do takiej bezkształtnej kategorii, ale dość szybko przekonałem się, że muzyce z Earth Ground nie brakuje chropowatości i kantów, które stanowią o nowej, ciekawej jakości. Mocne, intensywne brzmienie wzbogacone jest w nowe pomysły, ciekawe rozwiązania, które sprawiają, że do tego materiału przyjemnie się wraca.



(14.10.14): Rosetta - Flies to Flame. Od dłuższego czasu Rosetta trzyma ciekawy i wysoki poziom i każde kolejne wydawnictwo tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że na ten zespół warto stawiać i to również w wydaniu koncertowym. Flies to Flame nie przełamuje schematów, nie wnosi do twórczości grupy nic nowego, ale powielając sprawdzone schematy, robi to w sposób zabójczo skuteczny. Dodatkowo odkłada na bok melodyjne rozwiązania wokalne, przez co nawiązuje bardziej do pierwszych krążków grupy, co cieszy mnie podwójnie.



(15.10.14): Jakob - Sines. Nowozelandzka formacja kazała swoim fanom czekać aż osiem lat na nowe, długogrające wydawnictwo. Jednak warto było uzbroić się w cierpliwość, żeby ostatecznie ponownie zachwycić się świeżym materiałem o tak charakterystycznym brzmieniu. Dużo mówi się o tym, że post-rock zjada swój własny ogon i może jest w tym sporo prawdy, ale Sines jest świetnym dowodem na to, że nawet ograne motywy w dobrym wydaniu potrafią cieszyć więcej niż jeden raz. W końcu chyba najbardziej lubimy słuchać tego, co już dobrze znamy. Ogromne, muzyczne przestrzenie, świetne brzmienie bębnów, nieskrępowanie snujące się melodie to tylko część z czających się na krążku dobroci. Jakob nie zawiódł, stanął na wysokości zadania i mam ogromną nadzieję, że nabrał ochoty na kolejne nowości, bo chętnie bym takowe przyjął.



(16.10.14): Furia - Nocel. Furia to naprawdę duże zjawisko na polskiej scenie muzycznej. Brudne, analogowe brzmienie sprzed lat starannie wymieszane jest z współczesnymi rozwiązaniami produkcyjnymi. Całość wydaje się być momentami niedbała, robiona od niechcenia, ale to piekielnie dobrze naoliwiona maszyna, która konsekwentnie podąża ściśle wytyczonym szlakiem. Dorzuca do pieca, kiedy do pieca trzeba dorzucić, zaciekawi melodią, kiedy kompozycja tego wymaga, a do tego zaintryguje specyficznymi tekstami w języku polskim. Nocel przełamuje pewne utarte konwencje i robi to rewelacyjnie. Przy tej płycie po prostu nie można się nudzić.



(20.10.14) Slipknot - .5: The Gray Chapter. Sześć lat trzeba było czekać na nowe wydawnictwo tej grupy. Jednym z pierwszy utworów, które promowały to wydawnictwo, był The Negative One. Kompozycje można było traktować jako obietnicę, że Slipknot jest w stanie wydać solidny album, w którym nie zabraknie matematycznych równań pokroju people = shit. Faktycznie nowa płyta zawiera przebłyski dawnego, buntowniczego nastroju, ale tych momentów jest zdecydowanie zbyt mało, a nawet jeśli się pojawiają to zazwyczaj przykryte są mdłymi, melodyjnymi wokalami i refrenami (sic!). Jedynym usprawiedliwionym wykorzystaniem czystego wokalu jest utwór If Rain is What You Want - reszta jest po prostu smutna. Chyba nigdy nie pozbędę się nadziei, że Slipknot nagra album na miarę wydanego w 2001 roku krążka Iowa. Podobno nadzieja umiera ostatnia...



(21.10.14): Ben Howard - I Forget Where We Were. Ben Howard to kolejny chłopak z gitarą, któremu udało się wbić do podświadomości coraz to większej rzeszy fanów delikatnego, folkowego grania. Choć podobnych projektów jest niewyobrażalnie dużo i dźwięki, które generują są do siebie bardzo podobne, to jednak twórczość tego konkretnego osobnika urzekają i zapadają w pamięć. Może to jeszcze nie ten moment, żeby stawiać go w jednym rzędzie z Finkiem, czy Bon Iverem, ale czy brakuje mu do nich tak dużo? Conrad, Small Things, czy utwór tytułowy, to kompozycje do których jeszcze długo będę wracać.



(24.10.14) Mono - The Last Dawn/Rays of Darkness. Z dużym spokojem czekałem na nowe, podwójne wydawnictwo japońskiego kwartetu. Byłem pewien, że nic w Mono mnie już nie zaskoczy. Tymczasem po pompatycznym Hymn To The Immortal Wind i nostalgicznym For My Parents przyszła pora na coś zupełnie innego. Spokojne, białe, bardzo melodyjne The Last Dawn świetnie kontrastuje najmroczniejszą w historii grupy i pierwszą od lat płytę bez aranżu na orkiestrę symfoniczną, czyli Rays of Darkness. Kto by przypuszczał, że Japończycy są w stanie wygenerować takie dźwięki! A do tego zaskoczyli zapraszając do jednego z utworów Tetsu Fukagawę z Envy. RE-WE-LA-CJA.



(28.10.14): Devin Townsend - . Nowe wydawnictwo Devina to w zasadzie dwa odrębne albumy wydane wspólnie. Sky Blue i Dark Matters to kontynuacja zaczętej w 2007 roku historii Ziltoida. Podobnie jak w przypadku innych wydawnictw tego artysty do jej opisania brakuje jakichkolwiek punktów zaczepienia. Devin to muzyk unikatowy, którego nie da się porównać do nikogo innego, a jego szalenie specyficzne płyty trzeba po prostu przetrawić i pokochać albo odrzucić. Jeśli będziecie kiedyś szukać synonimu muzycznego szaleństwa wymieszanego z geniuszem, to nie musicie już dłużej szukać.



(30.10.14): Nojia - Gheist. Dość dawno nie byłem już prześladowany przez płyty francuskich muzyków, ale wiedziałem, że swoim szczęściem do wyławiania tamtejszych perełek, nie uchronię się zbyt długo. Gheist to minialbum złożony z trzech części. Muzycznie należałoby go wtłoczyć pomiędzy ambient, rock progresywny i post-metal, ale jednoznaczna kategoryzacja tych brzmień jest dość trudna. Dominuje tu niespieszne tempo, pulsujący rytm, ogromne przestrzenie wypełniane niespokojną melodią, dźwiękami instrumentów klawiszowych, świetnym elektronicznym tłem, szumem i wieloma subtelnymi smaczkami. Szczególnie polecam zacząć od utworu Golem, który świetnie wprowadzi was w świat Nojii, który błyskawicznie z kompletnie anonimowego projektu, przeistoczył się w moich uszach w zjawisko, na które warto mieć uwagę.



(31.10.14): Sleeping Pulse - Under the Same Sky. Kompletnie zapomniałem o tym, że Mick Moss zaczął intensywnie udzielać się w projekcie innym niż Antimatter, dlatego usilnie ignorowałem spam na temat kolejnych poczynań zespołu Sleeping Pulse. Dopiero kiedy usłyszałem kompozycję War, która promuje Under the Same Sky, dotarło do mnie, jak bardzo zbłądziłem. Mick Moss powraca w świetnej formie, z dobrym tekstami, w różnorodnych kompozycjach rozpiętych pomiędzy rockowy wygar, nostalgiczne brzmienia rodem z Leaving Eden i niemałe ilości elektroniki. Jeden z najmniej oczekiwanych przeze mnie albumów, błyskawicznie stał się jednym z najciekawszych odkryć tego roku.



(31.10.14): Tangled Thoughts of Leaving - Downbeat. Australijskie King Crimson post-rocka powraca z nowym, nietypowym dla siebie wydawnictwem. Tym razem muzycy TToL postawili na duże ilości hałasów, szumów, trzasków, niebezpiecznie wolnego tempa, które hipnotyzuje odbiorcę. Downbeat to zaledwie dwie, potężnie rozbudowane kompozycje, o łącznym czasie trwania osiągającym pułap około czterdziestu minut. Nowa produkcja choć nie powala na kolana, to jednak jest godnym następcą Failed by Man and Machine.