niedziela, 4 stycznia 2015

Blueneck - King Nine (2014)

Blueneck - King Nine


01. Counting Out [05:47]
02. Sirens [06:24]
03. King Nine [05:24]
04. Man of Lies [04:22]
05. Broken Fingers [05:47]
06. Father, Sister [04:05]
07. Spiderlegs [06:38]
08. Mutatis [09:06]
09. Anything Other Than Breathing [06:17]

gatunek: ambient, post-rock, alternative

W październiku 2011 roku Blueneck odwiedził Polskę. Przy takiej okazji nie mogło zabraknąć także koncertu w Warszawie i faktycznie stolica miała możliwość gościć zespół z Bristolu. Mimo upływu czasu i masy kolejnych okazji do zbierania muzycznych emocji w wydaniu live, wciąż nie mogę oprzeć się wrażeniu, że była to największa organizacyjno-koncertowa klapa, w jakiej uczestniczyłem. Zabrakło promocji, ludzi, emocji, chemii i korzystnego układu ciał niebieskich na nieboskłonie. Zespół pojawił się na scenie z dużym opóźnieniem i zamiast przywalić prosto w nos za pomocą skutecznego prawego sierpowego w postaci materiału z rewelacyjnego The Fallen Host lub Scars of the Midwest, zaproponował krótki, przerywany występ, zakończony nerwowym odrzuceniem mikrofonu, gdzieś w wgłąb sceny. W dalszym ciągu trudno mi opisać, jak wielkim zawodem był dla mnie tamten wieczór. Wiem, że znacząca cześć winy spoczywała na barkach organizatorów, ale i tak głównym czarnym charakterem został dla mnie lider formacji - Duncan Attwood, bo to on ostatecznie zakończył koncert. Wydarzenie było transmitowane przez Internet, więc można je było zobaczyć w najbardziej egzotycznych zakątkach świata. Już po jego zakończeniu pojawiło się dużo pochlebnych opinii, a ja zostałem jedynym głosem rozsądku drącym się pod niebiosa, że król jest nagi. Po wydaniu dwóch słabszych płyt, król zdecydował się powrócić, oto King Nine.



Do King Nine podszedłem z dużym dystansem. Wspomnienia opisanego wyżej koncertu wciąż są we mnie żywe i mimo tego, że staram się nie obrażać na muzykę, to jednak piąty studyjny album Blueneck musiał cierpliwie poczekać na swoją kolej. Kiedy jednak ostatecznie zdecydowałem się umieścić go w odtwarzaczu, świat na chwilę się zatrzymał. Zaraz potem wsiąkłem bez reszty, budząc się po około pięćdziesięciu minutach, a dookoła wciąż szalał orkan muzycznych emocji. Błyskawicznie zapomniałem o koncertowym zawodzie, przyzwoitym, ale nieporywającym Repetition i słabym Epilogue, bo właśnie nastała nowa era. W głowie rozbłysły wszystkie wspomnienia i emocje związane z pierwszymi zachwytami nad The Fallen Host i Scars of the Midwest, a przecież wydawało się, że już nie wrócą, nie z taką mocą. To zresztą nie tylko odświeżenie doskonale znanych motywów, to także piekielnie skuteczna eksploracja nowych rejonów, która tym razem sprawdziła się idealnie.



King Nine to dziewięć kompozycji, których podstawę stanowią różnej maści subtelności. Jednym z niewątpliwych atutów tego krążka są gitary, które nie tylko generują szumiące tło, ale od czasu do czasu potrafią zarysować ciekawą melodię na pierwszym planie. Warto jest też podkreślić oszczędnie serwowane rozwiązania elektroniczne, które dorzucają do tej muzycznej opowieści dużą ilość specyficznego klimatu. Mamy tu tak zwaną chłodną elektronikę, doskonale znaną chociażby z dokonań Duncana Pattersona (Anathema, Antimatter, Alternative 4). Idealnie oddaje to niezbyt wysokie tempo twórczości Bluneck, w którym dźwięki raczej się rozlewają, niż atakują odbiorcę dużymi ilościami ostrych krawędzi. Nieoczekiwanie jednak kanciastości znalazły swoje miejsce w King Nine, gdzie brzmienie potrafi się od czasu do czasu najeżyć. Takie uwypuklenia, choć oczywiście odstają od reszty, to jednak w niesamowity sposób powiększają głębie tego materiału. Ostatnim, ale równie ważnym atutem całego projektu i każdego krążka z osobna jest sam Duncan Attwood. Osobnik ten odpowiada nie tylko za konstrukcje kompozycji, ale i za wokale. Głos zawsze jest cofnięty, przelewa się między dźwiękami, przez co bardziej uzupełnia warstwę muzyczną, niż stanowi typowy nośnik treści, ale w jednej i drugiej roli sprawdza się rewelacyjnie. 


W przypadku King Nine niezwykle trudno jest wybrać najlepsze lub najciekawsze utwory, bo cały krążek trzyma niezwykle wysoki i równy poziom. Jednak najczęściej wracam do kompozycji, która ten materiał promowała - Sirens. Wspomniany kawałek zawiera w sobie wszystkie elementy, które stanowią o wartości całego albumu. Pojawia się w nim szumiące tło i elektronika, nie brakuje niezwykle charakterystycznego wokalu, są opisywane wcześniej kanciastości i mrok, na którym przepięknie odcinają się dźwięki pianina. Dodatkowo do utworu Sirens zarejestrowano teledysk, którego autorem jest Lasse Hoile, znany z współpracy ze Stevenem Wilsonem i Dream Theater.

King Nine to jeden z najpiękniejszych albumów minionego roku, co więcej to nie tylko kolejny przebłysk geniuszu Duncana Attwooda, ale też godny następca fenomenalnego The Fallen Host. Wszystko co najlepsze w Blueneck nabrało nowego wymiaru i nowej wartości. Obok takiego materiału po prostu nie można przejść obojętnie, bo mowa o jednej z tych płyt, która potrafi wstrząsnąć muzyczną duszą. Rewelacja.