niedziela, 2 sierpnia 2015

Agalloch: Hydrozagadka (29.07.15)


Kiedy w sieci gruchnęła wieść o letniej trasie Agallocha, a w szczególności o koncercie w warszawskiej Hydrozagadce, to bez chwili namysłu wiedziałem, że nie przepuszczę takiej okazji do odhaczenia kolejnego projektu z mojej koncertowej listy zespołów, które muszę zobaczyć na żywo zanim do szczętu zdziadzieję. Do tej pory rzeczona formacja miała okazją pojawić się w Polsce wyłącznie raz. W 2013 odwiedzili Wrocław, żeby wziąć udział w tamtejszym festiwalu Asymmetry. Trudno uznać takie wydarzenie za należyty koncert, kiedy warunki imprezy nie dają możliwości pokazania potencjału grupy. Tym razem miało być inaczej.

Nieoczekiwanie okazało się, że do Warszawy, podobnie jak na większej części trasy, Agalloch przyjedzie bez supportu, którego rolę miał wziąć na siebie francuski CROWN. Trudno dyskutować z problemami zdrowotnymi, więc nieobecność Francuzów jest jak najbardziej zrozumiała, choć przyznam, że chętnie na żywo rzuciłbym uchem na ich dokonania. Kto wie, może będzie jeszcze okazja? Jeżeli jednak myślicie, że Agalloch wystąpił samodzielnie, to muszę wyprowadzić was z błędu. John Haughm, czyli lider Agallocha, postanowił na własną rękę wypełnić lukę w programie. Solowy występ składał się z popisów instrumentalnych, które skąpane były w efektach gitarowych. Trudno było dopatrzeć się w tym przedstawieniu zachwycającego materiału, ale biorąc pod uwagę okoliczności, nie wyszło to wcale źle.



Nie lubię wydarzeń, w stosunku do których mam wysokie oczekiwania. Więcej rzeczy mnie wtedy rozprasza, denerwuje i trudniej mi potem odnieść się do zebranych wrażeń w sposób relatywnie obiektywny. Tym razem było podobnie. Zanim udało mi się zobaczyć Agallocha, to przez lata zasłuchiwałem się albumami The Mantle i Ashes Against the Grain, a w mojej głowie powstawały scenariusze dotyczące wrażeń, które mogę zebrać podczas koncertu. Szczęśliwie, bardzo dużo tych pozytywnych elementów znalazło swoje odzwierciedlenie na jawie. Przede wszystkim warto jest pochwalić dobór repertuaru. Zespół doskonale zdawał sobie sprawę czego oczekuje tłum zebrany w klubie (było naprawdę tłoczno!), ale zgrabnie manewrował pomiędzy starszymi, tak bardzo pożądanymi (Falling Snow, Limbs!) kompozycjami i materiałem z nowego albumu. Przez cały niemal dwugodzinny koncert, tempo nie spadło nawet na moment. Świetnie brzmiała perkusja, wyraźnie zarysowany bas i gitara prowadząca. Poszczególne dźwięki niestety wykazywały tendencje do gubienia się w tle, ale w ostatecznym rozrachunku nie miało to większego znaczenia. Nieco więcej oczekiwałem od wokalu i tym razem nie mam uwag do samego nagłośnienia, ale do barwy głosu. Może wciąż żyję wyidealizowanym wspomnieniem świetnych albumów albo faktycznie wokal na żywo wypada zdecydowanie gorzej niż na krążkach.


Przed koncertem można było mieć wątpliwości, czy zespół tak mocno osadzony w zimowych klimatach odnajdzie się na letniej trasie. Na szczęście okoliczności nie są w stanie powstrzymać zawieruchy, którą rozpętuje Agalloch i jego sceniczne poczynania. Nie wszystkie elementy przedstawienia zazębiły się idealnie, jednak nawet wyraźne niedociągnięcia nie były w stanie wypaczyć obrazu tego świetnego wydarzenia.